„Siedzimy, nic się nie dzieje, nuda…”
Cytując klasyczny już skecz Maćka Stuhra witam was w kolejnym, nietypowym „odcinku podcastu”. Dlaczego tak? Co dalej? Co nowego? Na te i wiele innych pytań, jakich nie zadacie odpowiem w dalszej części tekstu. Także zaparzcie sobie herbatkę, kawę, yerbę czy co tam lubicie i… zaczynamy.
Może zacznę od tego, że było mi bardzo miło do was mówić ostatnie 12 odcinków, jednak nie oszukujmy się, mimo wzlotów, format nie chwycił. Dla mnie było to przełamywanie swoich blokad przed nagrywaniem się, wkładałam w to masę energii a przede wszystkim czasu. Dziękuję za każdy feedback, każdy komentarz, lajk czy subskrybcje. To sprawiło, że nadal tu jestem, choć w zmienionej formie, i chcę dalej coś dla was przygotowywać. Nie ukrywam, że mam dużo większą łatwość i swobodę przekazywania myśli pisząc niż mówiąc (wbrew pozorom dla osób, które znają mnie osobiście) plus czas, który poświęcałam na montaż (a nie był on najwyższych lotów) mogę poświęcić na „zbieranie nowych materiałów” 😉 Długo myślałam, czy to dobre posunięcie, czas pokaże. Być może wróci jeszcze forma mówiona, może zupełnie coś nowego, sama nie wiem. Zależy to również od was, bo tak na prawdę bez informacji zwrotnej nie wiem nic. Czytanie w myślach nadal jest nieopanowaną przeze mnie sztuką, taki ze mnie x-man. Mam nadzieję, że mimo wszystko będziecie tu ze mną i razem będziemy się wymieniać opiniami na temat popkultury!
Może zacznę o małego sprostowania ostatniego podcastu. Jak śpiewał Grzegorz Markowski „gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz…”, przeanalizowałam sobie, że moja ocena „Ligi…” była mocno na wyrost, niestety nawet nie ma szans na dorównanie moim ukochanym Avengersom (aby nie być gołosłowną, odświeżyłam wszystkie części Kapitana Ameryki i główną serię Avengers w wielkanocny weekend). Plus, jak już jesteśmy prz MCU, na chwile obecną „The Falcon and The Winter Solider” zjadł „WandaVision”, chociaż uważam obydwie produkcje za bardzo dobre. Po prostu kupili mnie całą i piątek stał się jeszcze bardziej wyczekiwanym dniem tygodnia. Poza tym, nie jestem wskazać nic bardziej pociesznego, co widziałam ostatnie czasy, niż tańczący Zemo (zwłaszcza, że tańczy absolutnie do każdego utworu!). Aż smuteczek, że już bliżej końca niż dalej. Ale MCU pokazał, że umie w seriale, więc bardzo optymistycznie podchodzę do kolejnych produkcji.
Jak już wspomniałam, po co weekendowych seansach Hellraisera została mi pustka, którą wypełniłam moimi ukochanymi Kapitanem Ameryką, Zimowym Żołnierzem, Hawkayem i Wandą. To jest dla mnie mega bezpieczna pozycja, zawsze bawię się tak samo dobrze i zaskakuję się w tych samych momentach. Serio, mój mózg w momencie rozpoczęcia się filmu wypiera fakt, że widziałam go nie raz. Generalnie uważam to za bardzo przyjemną dysfunkcję, dzięki której mogę niezliczone ilości razy zachwycać się tą samą książką, serialem czy filmem.
Poza tym obejrzałam „We Have Always Lived in the Castle” (reż. Stacie Passon, 2018) Wiedziona obsadą i opisem fabuły uznałam, że dość niskie oceny to przypadek, na pewno będzie super. Zatem w obsadzie mamy Taissę Farmigę (która w American Horror Story była zawsze fenomenalna), Alexandrę Daddario (która ma twarz stworzoną do grania w gotyckich produkcjach) i Sebastiana Stana (tak). Zatem zacznę od pozytywów – film wizualnie jest przepiękny, ma cudowne zdjęcia i klimat, aktorzy są fenomenalnie dopasowani do granych przez siebie ról i na prawdę odgrywają je genialnie. Niestety, fabuła jest przewidywalna do bólu i często łapałam się na tym, że generalnie mnie nie interesuje co będzie dalej, bo to tak logiczne, że po prostu oglądasz bezmyślnie zachwycając się tym, jak ładnie jest to podane. Czytałam, że jest to ekranizacja świetnie przyjętej książki, aczkolwiek film mnie w żadnym stopniu nie zachęcił do sięgnięcia po nią. Generalnie odnoszę wrażenie, że jest to jakaś „klątwa Stana” – filmy, w których gra główne role zapowiadają się dobrze, są klimatyczne, bardzo dobrze obsadzone i zagrane ale fabularnie się tak rozjeżdżają, że człowiek gdzieś się tam męczy jak to ogląda. Prowadzę nad tym dogłębne badania (haha) i to samo mogę powiedzieć o „Endings, beginnings” (reż. Drake Doremus, 2019) (mój ulubiony komentarz z filmweb.org to „Zadek Sebastiana Stana nie jest wart tej drogi przez mękę.”), które mnie strasznie wymęczyło i momentami było absurdalnie infantylne mimo znowu – świetnych zdjęć i znakomitej gry aktorskiej. I tu się warto zatrzymać – film był eksperymentem, podczas którego aktorzy dostali minimalny scenariusz mówiący tylko o czym jest scena, reszta należała do ich kreatywności. W rolach głównych poza Stanem mamy Shailene Woodley i Jamiego Dornana. Do kolekcji możemy wrzucić też dramat z mega potencjałem „I’m not here” (reż. Michelle Schumacher, 2017), który w pewnym momencie daje nam już absurdalną dawkę nieszczęścia i smutku, żeby zostawić nas z otwartym zakończeniem (podwójnym licząc scenę po napisach) tak bardzo, że jakkolwiek tego nie zinterpretujemy zostajemy z niczym. Do „The Apparition” (reż. Todd Lincoln, 2012) mam duży sentyment, bo oglądałam go młodą studentką będąc w bardzo fajnym czasie (nawet nie jestem pewna, czy nie byłam na nim w kinie) i znowu nie pamiętałam z niego nic, poza tym, że grał w nim Tom Felton, Ashley Greene a Sebastian Stan był w nim gothem oraz, że dużo jeździli i była zła szafa 😉 także po odświeżeniu sobie tego mamy ten sam schemat, ładny obrazek, aktorzy, którzy chcą Ci sprzedać tak mętną historię, że masz wrażenie, że chcą Cię sprankować, bo wiesz co będzie dalej. I mogłabym tak analizować każdą produkcję, w której gra Sebastian Stan (i diabeł mi świadkiem, zapewne to poczynię!) ale konkluzja jest ta sama. Facet ma niesamowitą charyzmę i umiejętności, ale absolutnie nie ma farta do produkcji, w których gra główne skrzypce. Bo mamy takie perełki jak chociażby mój ukochany „The Devill All The Time” (reż. Antonio Campos, 2020), „I, Tonya” (reż. Craig Gillespie, 2017), „The Martian” (reż. Ridley Scott, 2015), Avengersi czy epizod w „Black Swan” (reż. Darren Aronofsky, 2010). Z czego w dwóch pierwszych w zasadzie grał na prawdę znaczące role, ale mimo to klątwa tutaj nie pykła. Jest jeszcze „The Covenant” (reż. Renny Harlin, 2006), do którego mam gigantyczny sentyment i nie jest on filmem bardzo złym, nawet oceniłabym go jako całkiem fajny, ale grają tutaj u mnie emocje z cyklu młodzieńcze hormony, bo oglądałam go będąc chyba w ostatniej klasie gimnazjum… Ale jest to całkiem przyjemny dreszczowiec dla nastolatków i tak chcę go zapamiętać. Niemniej, zobaczymy jak to będzie dalej. W najbliższym czasie planuję seans „Monday” (reż. Argyris Papadimitropoulos), który premierę ma w najbliższy piątek. Trailer podsunął mi dwa skojarzenia – „Endings, Beginnings” (niestety) i „Defto” Jamala. Czy i tym razem „Zadek Sebastiana Stana nie będzie wart tej drogi przez mękę”? Dam znać następnym razem!
A muzycznie? Nadal mielę składankę Rock 90’s y 2000 na Spotify, bo są na niej wszystkie moje nastoletnie hity, które są ze mną przez te wszystkie lata i wiąże się z nimi masa fenomenalnych wspomnień. Tak dość nostalgicznie to wypada, ale chyba właśnie tego teraz potrzebuję. Fajnie byłoby znów spotkać się wpubie ze znajomymi, albo wyjechać gdzieś razem na spontaniczny trip. Ale jesteśmy starzy i jest pandemia. Tak to wygląda.
Jak do tego doszło, że całość zdominowała dziś filmografia Sebastiana Stana? Nie wiem.
Mam nadzieję, że nowa forma przypadnie wam do gustu. Dajcie znać w komentarzach co sądzicie, może macie jakieś pomysły/sugestie – jestem otwarta na każdą konkluzję, a może nawet współpracę? Wszystko zależy od was!
I na koniec bardzo ważna wiadomość – koniecznie zerknijcie na tę zrzutkę – https://zrzutka.pl/yjtyvu – Bardzo kochana osoba ma chorego króliczka, który niestety potrzebuje ogromną sumę na leczenie… każdy grosik daje Dziabągowi szanse na dalsze życie i szerzenie króliczej miłości. Także wtórując najlepszemu bardowi świata – Grosza daj Dziabągowi, sakiewką potrząśnij…
Dziękuję, że ze mną jesteście,
xoxo,
Monia
„Zawsze mieszkaliśmy w zamku” jest na podstawie książki!? Muszę inwestygować temat!